piątek, 17 listopada 2017

Sanatorium

     Obiecałam Wam, że będę okrutna i będę Was raczyć opowieściami o sanatorium. Dzisiaj tę groźbę spełnię, ale ubiorę ją w śpioszek opowiadania, bo chciałam zdać relację, ale mnie zniosło. Co tam relacje! I tak jak piszę prawdę, to brzmi jak kryminał albo komedia i mi nie za bardzo pewnie wierzycie. Cóż! Taki los artysty. Zatem zróbcie sobie herbatkę z pigwowcem, marchewki do podgryzania, chleb z mortadelą i jedziemy! Goooooooł!

I jeszcze wierszyk:

Do sanatorium zjeżdżają umrzyki,
co ledwo powłóczą nogą,
w kolejce stoją dziś same pryki,
co łyżki utrzymać nie mogą.

Ile masz lat, stareńka babino
pytam ja panią w niebieskim.
Pani mi mówi ze skrzywioną miną
mam ich, o raju, trzydzieści!

Po trzech tygodniach, nie uwierzycie
tłumek się bardzo zmienił:
we wszystkich nagle wstąpiło życie,
bo stan pań się nagle odmienił :)

 

- Jak to nie ma wolnej jedynki?! - prawie zemdlałam, kiedy służbowy ciepły alt wypływający gdzieś spod recepcyjnego kontuaru sanatorium "Nenufar" przebił mi się do uszu przez nasączone Amolem kulki z waty, po czym wkręcił się boleśnie w bębenki. Ledwo ustałam, trzymając się blatu, wykończona całodzienną, ale zwycięską walką toczoną z PKP na wielu frontach Polski, począwszy już od linii demarkacyjnej Warty, a skończywszy na rozgrzebanym dworcu w Międzyzdrojach, dlatego marzyłam już tylko o tym, by złożyć swoje kości i poliwęglanową protezę nogi w ustronnym i cichym miejscu. Za mną ustawiali się już inni chętni do zagarnięcia komfortowego lokalu, więc skrzypnęłam złowieszczo kolanem, co zawsze robi mocne wrażenie i opanowując czerwoną mgłę przed oczami, wbiłam grube szkła krótkowidza w stojącą za kontuarem maleńką, śliczną brunetkę o aparycji ekskluzywnej hostessy, a to już samo w sobie wystarczyło, żeby mnie bardzo zirytować.
- Proszę pani - syknęłam na wydechu, uśmiechając się kwaśno - ja tu przyjechałam wypocząć! Czy zdaje sobie pani sprawę, jak heroicznego wysiłku wymagała ode mnie sama podróż tutaj? Pomijam już nawet sam fakt konieczności poddania się oględzinom kwalifikującej do tutejszego sanatorium komisji lekarskiej, która z niemą satysfakcją przegania człowieka po gabinecie w samej bieliźnie i ćwiczy jak rasowego kuca na padoku. - Tu musiałam przerwać wywód i przymknąć oczy, by policzyć do trzech i uspokoić drżenie lewej brwi na samo wspomnienie tego żenującego spotkania i otulającego go anturażu. A potem już poszło lawinowo. Jednocześnie z liczbą "trzy" lotem błyskawicy przemknęły mi przez głowę inne, acz równie bolesne wspomnienia, uwalniając w niej echem bełkotliwy głos dworcowego megafonu oznajmiający o trzygodzinnym(!) spóźnieniu pociągu i możliwych utrudnieniach w emisji sygnału wifi. Pamiętam to tak wyraźnie, bo to był dokładnie ten moment mojego życia, w którym stałam się agnostyczką w kwestii boskości trójki. Za to sygnał wifi jest mi całkowicie zbędnym, bowiem w domu posługuję się niezawodnym arsenałem sygnałów niewerbalnych i kilkoma wyuczonymi komendami wygrywanymi na myśliwskiej sygnałówce zięcia. Potrafię też nadać lampką nocną sygnał SOS, na co niestety domownicy przestali reagować już po trzecim (!) razie, kiedy to najpierw zachciało mi się kabanosa, potem delicji szampańskich i na końcu podania pilota. Pominę też przykry fakt, że pociąg był nieogrzewany (tak, mój wagon miał numer trzy) i to, że osobie ze schorzeniami narządu ruchu ZUS powinien każdorazowo przydzielać osobistego szerpę, by dokonywał niemożliwych dla chorego bohaterskich czynów polegających na uniesieniu walizki nad głowę i wtłoczenie jej pod sufit, do przegródki wielkości chlebaka. Wszak samemu nie ma co strugać heroicznego Atlasa. No chyba, że atlas anatomii, ze szczególnym uwzględnieniem osteologii i terapii manualnej ordynowanej w pakiecie z przystojnym fizjoterapeutą.
Rozglądam się i widzę, że za mną przed sanatoryjnym kontuarem rośnie ogonek. Z wyższością łypię na nerwowo cmokającego na mnie rumianego mężczyznę odzianego w jesionkę na watolinie z lat siedemdziesiątych i już wiem, że musi być on wieczny, więc chyba da radę odstać jeszcze te kilka minut. Za cmokaczem kiwają się na wysokich obcasach jakieś blond lafiryndy z lordozą i sztucznymi rzęsami, które przykleja się pewnie pół doby, więc one też zdołają odstać jeszcze kilka chwil, zanim rozpłyną się w basenie z solanką. Za lordozami pręży się dumnie wyprostowany młokos lat pięćdziesiąt i dalej jakiś garbus z laseczką, którego od razu pewnie naprostuje żelaznoręki masażysta. Chryste! Sami symulanci.
W recepcji robi się na tyle ciepło, że muszę uwolnić się z wielkiej  kremowej puchówki, która spowija me boskie kształty od góry do dołu jak kokon jedwabnika, dzięki czemu kojarzę się miło z puchatą maskotką Michelin. Ale to tylko pozory. W moich żyłach płynie rozpuszczony w adrenalinie testosteron, dzięki którym recyklinguję energię z rozpadu opony na brzuchu do glukozy.
- Proszę Pani - ciągnę nieustępliwie, - bardzo proszę o sprawdzenie, ja na pewno jestem ujęta na liście do aneksji jedynek. Tutaj również przyjechałam pierwszą klasą,więc sama pani rozumie - poprawiam wymownie apaszkę, wysuwając na wierzch metkę z dużym napisem YSL. (Ale, że to tania podróba za dwieście, wiem tylko ja).
- Przykro mi - rozkłada ręce brunetka. Mało tego, że ładna, to jeszcze o seksownym głosie, więc mam ochotę natychmiast udusić ją kablem od drukarki, zrolować w dywan i porzucić w schowku na szczotki. Liczę więc do trzech, z pominięciem feralnej trójki. Równocześnie postanawiam kupić więcej Neospasminy i środków na obniżenie ciśnienia.
Z obrzydzeniem odbieram z jej ręki klucz od dwójki, uważając, by nasze palce się nie spotkały. Ciągnę swoją ciężką, chorą nogę po wykładzinie, zostawiając po sobie kreskę jak ślimak. Wjeżdżam windą na trzecie(!) piętro i otwieram pokój. Siedzi na łóżku. Cholera jasna, jaka ta baba jest wielka! Jak tur. Pewnie może zmieścić w sobie balon wina i to bez opróżniania go.
Kładę się i ledwo mogąc podnieść nogę, opieram ciężką jak grzech protezę o kaloryfer. Brzęk pełnych butelek dochodzących z jej wnętrza zwraca uwagę współlokatorki i wywołuje na jej twarzy błogi uśmiech. Szlag by to. Na nas dwie nie wystarczy. W końcu to aż trzy tygodnie!

wtorek, 31 października 2017

Przychodzi baba do rakarza 3

     Po odzyskaniu świadomości, która wróciła gdzieś tak dobę po opuszczeniu gmachu ZUS, odbyłam rozmowę z przyjaciółką, po której uzmysłowiłam sobie dzięki Jej wydatnej pomocy jedno - nigdy, przenigdy nie pojawiaj się w ZUSie w krótkiej sukience, która opływa twe boskie kształty niczym klepsydrę! Chyba, że nosisz na podorędziu stosowne utensylia, których użyjesz - wór zgrzebny, najlepiej nieprany i zżarty przez mole oraz drewniane saboty. Wór taki musi być obszerny, by skutecznie skryć gibkość i opaleniznę, niestety, zgrabnych nóg. Na głowę należy włożyć sfatygowany słomkowy kapelusz z obwisłym rondem i powyciąganymi słomkami, który skryje makijaż i uśmiech ze zdrowym, równym uzębieniem. Najlepiej powłóczyć nogą albo ją sobie już na schodach profilaktycznie odciąć tępym scyzorykiem, ale i tak ZUSusy najprawdopodobniej pozostaną niewzruszone.

- Bo do ZUSu, naucz się, moja droga raz na zawsze, to przychodzi się jak bida z nędzą. A nie tak, jak Ty - ubrana, umalowana i golden-brown. - rzecze przyjaciółka.


Psiakrew, za późno dowiaduję się takich rzeczy. Wszak to mój debiut. Kobyłka u płota, trzymam już bowiem w ręce orzeczenie, w którym... Ach! Wy nie wiecie po cóż ja się tam wybrałam! Oświecę Was zatem, bo gra warta świeczki i ogarka. Nie będę skrywała tej słodkiej tajemnicy. Ale to za chwilę.

    To, co mnie badało pod postacią kobietona, było, jak się okazało, jednoosobową komisją. Badanie polegało głównie na pomiarze wagi, wzrostu (w staniku i majtaskach). Należało położyć się, nogi w górę. Skłon - nie zrobię, odmówiłam, bo jak zrobię, to jedynie raz i zostanę tu na kozetce na wieki, a zamykają ten przybytek o 15. Zostawiona sama po 15 mogłabym przecież ukraść wszystkie papiery, oddać je na makulaturę i zbić taki majątek, że spokojnie starczyłoby na wycieczkę do Panamy i z powrotem, a nawet na kieszonkowe. A ja może nie chciałabym wrócić i co?




     Bezpośrednio po badaniu nastąpiło orzeczenie, a po orzeczeniu werdykt. Jak szybko! W ręce trzymałam SKIEROWANIE. Wybrałam się tu bowiem po skierowanie do sanatorium, proszę sobie imaginować. Ale co ja paczam, co ja czytam?! Skierowanie, owszem,  ale do uzdrowiska... w centrum mego miasta. Dodam, że miasta ze spaliną, wyziewem kominowym z rzeką z ołowiem, rtęcią i gumową płocią. O jacie! Całe 20 minut drogi tramwajem ode mnie! Ależ odpocznę!. Rano w znoju i zawierusze do tramwaju, by odbyć sześc zabiegów i pobieżyć do domu odwalić całą robotę domową plus pisaninę. O noł noł noł.
Napisałam szybciorem odwołanie, które skutkowało wypuszczeniem mnie do sanatorium nad morzem. Ba, sanatorium. To było SPA! 24 dni, zabiegi 6 dni w tygodniu, zajęcia z relaksu, z dietetyczką, jaccuzzi, pełen wypas!* Ale o tym następnym razem!

* Sanatorium z ZUS, czyli tzw rehabilitacja lecznicza w ramach prewencji rentowej w odróżnieniu od NFZ znacznie się różni - na termin czeka się 1-2 miesiące, a nie kilkanaście, turnus trwa 24 a nie 21 dni, jest więcej zabiegów, także w soboty, są zajęcia zbiorowe, m.in. z psychologiem - relaks, muzykoterapia, mobilizacja do pracy. Wyjazd jest całkowicie bezpłatny, zwracają pieniądze za dojazd. Można wyjeżdżać często. Aby załapać się do tego raju trzeba być jedynie osobą pracującą. No i trochę jednak chorą ;)

sobota, 25 lutego 2017

Jak to się dzieje, że po owocach czujemy się zdrowsi?

     Kolejny raz sprawdza się ludowe porzekadło, że jak trwoga to na bloga.

     Wiem, Drodzy Czytacze, wiem, mamy tu pewne zaległości do odrobienia. Jako zapiekła sklerotyczka, zacznę od rzeczy najświeższych, póki je pamiętam, bo inaczej demencja pochłonie mnie w całości, a tak, to chociaż trochę moich myśli zachowa się dla zstępnych. Co prawda marny to spadek po mnie na razie, ale kto wie, kim będę jak dorosnę? Sława za człowiekiem wlecze się bowiem dłużej niż zapach naftaliny, a jak długo wietrzy się futra po prababce, to my, pokolenie 70, wiemy.

     Zdarzyło się wczoraj, że wieczorowa porą zapragnęłam aplikacji banana drogą doustną. Jako, że me grzeszne, a ponętne ciało spoczywało w tym czasie na kanapie, a górna jego część pochłonięta była Sztuką, która wypływała z mózgu do komputera za pośrednictwem paluszków, więc była niebywale zajęta (impuls o chętce na banana torował sobie drogę blisko godzinę, zanim został rozszyfrowany), więc nie zwlokło się ono samodzielnie po owoc, tylko wyżebrało go u pierworodnego. Pierworodny, którego cechuje wrodzone lenistwo i wybiórcza głuchota, zareagował mniej więcej już po piątej prośbie. Zamachnął się owocem i wyrzucił go w moim kierunku, nadając mu niestety, rotację. Jako, że nie uchylam się prawie nigdy przed ciosem (siekiery nie łapię), wyciągnęłam obie dłonie przed siebie, chcąc pochwycić ten bumerang, zanim uderzy w monitor lub kota. A należy zaznaczyć, że kot był tańszy od monitora, więc wiadomo, co się chroni. Chcąc pochwycić banana ze zwinnością małpy, wyciągnęłam łapy, ale nie pochwyciłam go, gdyż moja zwinność daleka jest jednak od małpiej, i owoc uderzył mnie centralnie w kciuk, wbijając go do wnętrza dłoni po paznokieć. Poczułam tak rwący ból w stawie, że w oczach stanęły mi świeczki. Co tam świeczki, gromnice! Lewy mój palec od kilku miesięcy jest w stanie obniżenia przydatności do życia o jakieś 60%, gdyż najprawdopodobniej staw został wcześniej albo wybity, albo skręcony, albo nie wiem co. A palec ten, jak się przekonywałam stopniowo na przestrzeni wielu miesięcy, jest elementem organizmu często używanym i niezmiernie potrzebnym do egzystencji, nawet tak marnej jak moja. Nie można na przykład bezboleśnie podciągnąć spodni, co czyni się jak wiadomo kilka razy dziennie. Problem nabrzmiewa też przy niesieniu i myciu talerzy czy szklanek, ech, co ja tu będę relacjonować szczegóły z moich codziennych porywających zajęć... Powinnam napisać, że bół przeszkadza mi we wskazywaniu służbie co ma wykonać, no ale to nie palec wskazujący, ani nawet środkowy. 



     Przeszywający ból nie ustępował przez tysiąclecia, wulgaryzmy migały mi przed oczami na przemian z mroczkami, po czym stał się cud. Mroki ustąpiły jasności, wrodzona puszystość świata wróciła, ruchomość palca zwiększyła się, a ból jakby minął. I, odpukać, do dziś nie wrócił, a minęła prawie doba! Czy tak długo można trwać w szoku pourazowym? Okazało się, że mam znachora w domu! Teraz może podreperujemy nasz domowy budżet, proszę ustawiać się w rządku, terapia bananem jest nowatorska, ale jak widać, bardzo skuteczna. Banan musi być duuuuży i nie za bardzo dojrzały. Można pojawiać się ze swoim. Tylko nie zjeść mi go proszę w kolejce! Kto pierwszy?