piątek, 30 stycznia 2015

O zgubnych skutkach wypinania pupki. Cz.1 - miłe złego początki.

     Dzisiaj będę straszna i opowiem Wam o moim najbardziej spektakularnym incydencie kręgosłupowym w całej mojej prehistorii.

Trzeci kwietnia 2011 roku, niedziela.
Ta data wryła się krwawymi zgłoskami w dzieje nie tylko moje, lecz całej familii.
W rolach głównych występują: Mat lat 9, Mim lat 5, Małż i ja. Oboje o 4 lata mniej niż obecnie.
 
     Tertia Aprilis powitał nas ciepłymi strumieniami słońca, poszatkowanymi przez paski żaluzji w równe plasterki, a przez siatkę osiedlowego śmietnika - jak frytki w słupki. Całe to świetliste tałatajstwo wsypało nam się na kołderki i na twarze, dlatego zerwaliśmy się z łoża tak żwawo, jak żwawo wyrywa się podduszaniec z rąk podduszacza. Kiedy tętnice szyjne odzyskały drożność, spojówki przezierność, a krew uderzyła z impetem o wnętrze czaszki, powodując uniesienie powiek i odzyskanie świadomości, ktoś z nas zrobił śniadanie. Czas natomiast zrobił swoje i wytarł już skrupulatnie informację, k t o. A jako, że nastąpił u mnie popularny syndrom psychologicznego wyparcia negatywnych emocji, podejrzewam, że byłam to ja.

     Ranek, jako rzekłam, był piękny. Forsycja strzelała pąkiem, nad pierwszymi kwiatami mniszków kołowały pszczoły i trzmiele, a nad śmietnikiem pojawiały się pierwsze nieśmiało kopulujące muchy. Z trawnika zeszły lody i śniegi, ujawniając w pełnej krasie efekty nienagannej pracy przewodów pokarmowych osiedlowych czworonogów. Ziemia pod stopami wydawała ten charakterystyczny dźwięk mokrych buziaków typu ciągutka, chcąc wessać w siebie każdego nieuważnego, zapatrzonego w błękit nad głową, przechodnia, równocześnie z drugiej strony uwalniając na świat rzadkie zielone źdźbła traw, szumnie nazywanych trawnikiem.

     W takie okoliczności przyrody chciał wniknąć, a zarazem się z nimi stopić, Małż ze swą rodziną. Wszyscy złaknieni po zimie tych efemerycznych motyli, wierzbowych habazi i by koty wyniosły się z piwnicy, przynajmniej na siku.
Reflektował jedynie Mat, dlatego zsynchronizowaliśmy zegarki i rozeszliśmy się na dwie strony świata. Mat poszedł w zielonkawe nieznane z Małżem, ja zostałam z Mimem w betonie.

     Ptaszki wesoło kwiliły za oknem, Mim przed oknem, więc niesiona na słonecznym promieniu, chęcią nadania twarzy wiosennego wyglądu za pomocą chemii kosmetycznej, udałam się przed lustro. Kilka minut i makijażowych trików później, z chaosu i piany z żelu do kąpieli, powstała Wenus. Wenus zauważyła, że Mim, słodkie dziecko, zespolił się w jedno z zabawkami, dając się całkowicie pochłonąć światu fantasy. Usiadła więc przy nim na krześle tak wdzięcznie i delikatnie jak ważka (tak, noszę okulary, i co z tego?). Ważka zawisła niemal nad samiuśkim końcem krzesełka, zakładając nóżka na nóżkę i zaczęła kontemplować efektowny proces powabnego wyginania pupci ku tyłowi. (Wszak wiosna sprzyja takim różnym idiotycznym i atawistycznym zachowaniom). Paluszki swych dłoni opierały się nadobnie na kolanku nóżki z wdziękiem zarzuconej na nóżkę drugą, która to miała kontakt z podłogą li i jedynie za pomocą paluszków. Kontemplacja i wyginanie pupci było procesem ciągłym, acz przebiegającym skokowo. Kiedy już prawie - prawie Wenus osiągnęła odpowiedni poziom upodobnienia się do pauzy ćwierćnutowej, gdy wtem poczuła w plecach bardzo dziwne uczucie. Uczucie było nieprzyjemne, ale bezbolesne, ot, coś jakby naoliwiona kula powolnie ześlizgnęła się z drugiej, na której jakimś cudem leżała. Zupełnie odmienne od pierdut!, które zazwyczaj miała.


     Wenus zdążyła pokonać jakieś cztery metry, jakie dzieliły ją od łóżka sypialni lotem koszącym, zrobić półobrót i paść horyzontalnie w poprzek łóżka, nie mogąc odtąd ruszyć niczym więcej niż powiekami i krwią w żyłach. Na szczęście język nie skleił się trwale z podniebieniem, co zwiastowało poniekąd iskrę optymizmu i cień szansy na ratunek w tej, jakże patowej, sytuacji.

- Mimku!

...

-Mimie??!!!!!

...

-MIIIIIIIIIIIIIIIIIM!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

- Co?

-Nie co, tylko słucham, do cholery! Przynieś mi telefon.

-Nie.

-Przynieś proszę, jestem bowiem nieruchawa i bezbronna jak wieloryb rzucony na plażę.

-Nie.

-Przynieś, proszę.

-Przeproś za brzydkie słowo.

-Przprszm.

-No, od razu inaczej - proszę mamusiu.

-#%@!&!!! Małżu, wracaj, stop. Umieram, stop. RATUNKU!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!


     Aby podnieść napięcie, byście mogli sięgnąć zenitu Waszych możliwości przystosowawczych do życia w stresie, oberżnę odcinek 1 w tym miejscu naszej wartkiej opowieści.

Albowiem wspominałam na początku, że dzisiaj będę okrutna.