niedziela, 19 sierpnia 2018

Rzućmy okiem na taniec

     Blog de facto jest poświęcony schorzeniom kręgosłupa i dlatego dzisiaj miało być wyłącznie o terapii tańcem, ale wstrzymam się jeszcze z pląsami, żeby Wam donieść wieści z SORu. Byłam, widziałam, bo kto bogatemu zabroni.
     Odpokutowałam w tym przybytku cztery godziny mojego żywota w potencjalnie najpiękniejszym czasie, jakim jest piątkowy wieczór, a piątkowe wieczory spędzam zwyczajowo w moim ogródku, bo pachnie tu lawendą i dmucha sierpniowym chłodem w grzywkę. Piątek, kiedy sam był jeszcze młody, jakoś krzywo mi w tę grzywkę dmuchnął, albo właśnie jadł kruche ciasteczka (chyba jedno i drugie równocześnie), bo moja niebieska gałka oczna oblała się szkarłatem. To się jednak okazało później. 


     Najpierw ni z gruchy ni z pietruchy poczułam pieczenie. Od razu pomyślałam, że mnie diabeł widłami dźga i popycha ku wrotom piekielnym albo, przed wrzuceniem mnie do kotła, wlewa ostre przyprawy oczodołem i za chwilę wlot zamknie gałką jak korkiem. Taki niebieski szklany korek to bardzo gustowne zamknięcie przecież. 



     Pieczenie ustało, gałka tkwiła na swoim miejscu, jednak dyskomfort i ból oka został ze mną, ale jako, że jestem z bólem na ty od dłuższego czasu, wytrzymałam te katusze, kompletnie je wypierając. Jakże się zdziwiłam, spoglądając kilka godzin później do lustra, by uczynić lico przyjaźniejszym światu i bliźniemu za pomocą cieni do powiek i kawałka czernidła! Połowa białka oblała się wybroczyną krwi wrzącej i tak już została. Oczywiście w tym samym momencie ból oka wzrósł gwałtownie do 7/10. Zauważyliście tę swoistą zależność? Dopóki człowiek nie widzi, co mu się stało, chodzi jak w zegarku i wypiera - czasem ludzie po wypadkach biegają na połamanych nogach, łazi się z żywym mięsem wyzierającym ze zdartego przez but bąbla. Ale jak się tylko zobaczy te żyłki, wysięki, złamania, a jeszcze w mazaje w kolorach czerwieni, to następuje nagły wyrzut adrenaliny i kortyzoli, aż dekielek pobrzękuje na szczycie czerepu i zęby szczękają jak werble. 

     To mnie kolejny raz przywiodło na rzadko uczęszczaną ścieżkę mózgową. Od jakiegoś czasu zastanawiam się na niej nad istnieniem i potencjalnymi skutkami złorzeczeń. Istnieje pewna doza prawdopodobieństwa, ze ktoś wołał do mnie: Oby cię parchy obsiadły! Obyś wyłysiała! Oby ci oko zbielało! O, właśnie. No i ja, jako wieczna optymistka, mam tę pociechę, że owszem, obsypie mnie, oko mi zbieleje, ale wierzę, że karma wraca i to nie tylko u przejedzonego psa. Ciągle żywię wysokobiałkową paszą moją wychudzoną nadzieję, że to jednak pójdzie rykoszetem i pacnie finalnie  bumerangiem osobę rzucająca słowem straszliwem. 
No bo ja, drodzy Państwo, nie widzę innej przyczyny tego co się ostatnimi czasy tu wyrabia! Na wszelki wypadek (i na poratowanie skóry), kąpię się w zdejmującym klątwy czarcim żebrze, o czym zapewne jeszcze napomknę. To zalecenie - i tu Was zadziwię - nie babki zielnej, ale doktora alergologii. 

Ad rem, póki jeszcze widzę (aha, bo walnęło mi oko z większą ilością mętów, o których czytaliście tu w pokrytej pajęczyną i kurzem przeszłości, więc nie wiem ile jeszcze się nacieszę tym organem), to teraz niech będzie o tańcu. 

(A ten najkrótszy kawał o pijących metanol znacie chyba, co?
- Panowie, pijmy szybciej, bo się ściemnia!)


A teraz, po różańcu - do tańca.

     Będąc w kwiecie wieku nie mam już złudzeń: taniec jest jak seks. Mówię tu o tangu. Byłam, widziałam, jeszcze zanim mi odjęło urodę i symetrię ócz.

     Co niedzielę w Poznaniu na Placu Wolności odbywa się Milonga Open Air - można podejrzeć na fejsuniu. Ołmajgad, jakie to piękne! Jakie sensualne, erotyczne, gęste od niedopowiedzeń! Natychmiastung chcę się nauczyć tanga! Wy też?

     Wszelkie miłe rzeczy, w tym taniec, a nawet pokuszę się o tezę, ze patrzenie na pary w uściskach, rozluźniają mięśnie, koją umysł, wciągają nas na półpiętro dobrego samopoczucia, a niekiedy i na szczyty. No a to, wiadomo, relaks i ukojenie. Ponadto naukowcy prawią, że impulsy nerwowe powstałe przy delikatnych, przyjemnych ruchach i dotyku, skaczą po synapsach szybciej, niż bólowe, dlatego przytulenie, dotyk, kojące słowa działają cuda. 
Ponadto taniec (bez nadmiernych wygibasów w pionie, bo w poziomie już można) uelastycznia ciało i działa jak gimnastyka. No i ta męska dłoń na całych plecach, można poczuć się bezpiecznie jak w fotelu!

      Zanim wykąpiecie oczy w tych wizjach, które Wam tu roztaczam, należy się szykownie ubrać. Kreacje wieczorowe dla kręgosłupowców, voila!








Do tego buty, krawaty dla Panów, o czym było kolorowo ----> tutaj

No i biżuteria, nie zapominajmy! Wybrałam klasyczną, ponadczasową elegancję: kolię, kolczyki i pierścionki. Do biżuterii jeszcze kiedyś wrócimy.






A teraz zdjęcia z wieczoru 12 sierpnia, przedsmak Nocy Perseid - kto widział?












Mmmmm, cudne, prawda? :)

No to do następnego razu! Mam nadzieję, że opanujecie do tej pory tango, a ja postaram się nie zrobić sobie krzywdy. Adios, druzja!

czwartek, 9 sierpnia 2018

Cóż, ciągle żyję!

     Pomyślałam sobie, ze zanim wpadnę w stan estywacji w tych afrykańskich temperaturach, napiszę notkę, bo istnieje pewna doza prawdopodobieństwa, że potem nie uniosę martwej powieki. Jestem już połowicznie zmumifikowana i to abstrahując od wieku, który jakoś zdołałam osiągnąć, ale dlatego, że w pokoju mam tyle stopni, ile panuje w Dolinie Królów w lipcu, więc mogę odegrać pewną, kluczową rolę w tej antycznej tragedii. 
     
     Spoglądając krytycznie w lustro, zastanawiam się też, czy nie kłaść się na noc plackiem na podłodze. Przy podłodze jest zimniej, bo ciepłe unosi się ku górze - to raz. A dwa, że o poranku obserwuję ślady na wykładzinie powstałe po nocnej bytności mięczaków w domu. No, niestety, nie spoconych kochanków, ale tych stworzeń mientkich, a śliskich. Śluz ślimaków zawiera niezwykle cenne substancje pozwalające zachować urodę, więc może się im rzucę pod nogę, niech mi będzie wolno zrymować. Co prawda trudno zachowywać coś, czego nie ma i nigdy nie było, ale może ślimaki wpełzną na mój galopujący zegar biologiczny i, śliniąc się obficie, zatrzymają go chociaż na dwie minuty. 
    
   Czas nieubłaganie płynie, jak wypływa wapń z kości, niepostrzeżenie, między palcami. Chciałaby dusza do raju, a ciało do sanatorium na kompleksowe podtrzymanie funkcji życiowych. 
No i nie wiem doprawdy od czego zacząć ten karkołomny spacer po moich dolegliwościach, zatem może zacznę od nóg. 
    
  Otóż odmówiły mi posłuszeństwa kolana. Na tyle, że ja, jako osoba odporna na ból, toczyłam do kubełków pot perlisty i czyste łzy, kiedy musiałam usiąść, ukucnąć, a potem wstać. A kucam notorycznie, ponieważ się nie schylam. Nie mówiąc o siedzeniu, bo jestem leniwa. Kucać trzeba do piekarnika, do pralki, do zamrażarki, do zmywarki, której nie używam, ale kucam, myjąc jej front. (Hmmm dochodzę do wniosku, ze te urządzenia są zaprojektowane dla skrzatów domowych, a na podstawie mizernych efektów ich pracy wnioskuję, że u mnie strajkują, albo się wyprowadziły zrażone marnym wiktem).
     
     Pewnego razu, po dłuższym czasie, kiedy padłam w końcu przed pralką i nie mogłam o własnych siłach dopełznąć do lodówki po kabanosa i musztardę, co już jest sygnałem alarmującym, gdyż po jedzenie wbiegłabym na K2, postanowiłam pofatygować się do lekarza. 
Błąd. Ale o tym na końcu.
    
    Wzięłam zatem tobołek i udałam się do lekarki rodzinnej. Rodzinna wypisała mi plik skierowań na wnikliwe badania płynów ustrojowych. Wyniki były o dziwo wzorcowe, więc dostałam skierowanie do lekarza reumatologa na dalszą diagnostykę i ewentualne leczenie. Szybko się pisze, ale proces swoje trwał.
    
    Kiedy w końcu się doczekałam na audiencję, licząc  z nudów kolejne siwe włosy na piersiach, lekarz reumatolog momentalnie nagrabił sobie u mnie stwierdzeniem, że w moim wieku muszę się pogodzić z bólem kolan. W moim wieku! Doprawdy... Co wolno wojewodzie, to... Błysnęłam w jego kierunku okularem, otworzyłam, a następnie zamknęłam w kieszeni scyzoryk, którym chciałam odciąć go od butli z tlenem, a którą wstydliwie chował pod biurkiem i z hipertensyjnym różanym rumieńcem opuściłam gabinet, siląc się, na ile mi skołatane zdrowie pozwoliło, na krok sprężysty i młody. Za drzwiami z nozdrzy buchnęła mi siarka, kolana zgrzytnęły złowrogo, po czym ponownie obrałam azymut  na lekarza rodzinnego.

     I znowu siedzę w poczekalni z olejową lamperią w kolorze pleśniowym  i czekam na audiencję. Tym razem dostałam polecenie udania się do medyka innej branży, mianowicie ortopedy. Dostałam się już po kilku tygodniach do lekarza słynącego z trafnych diagnoz i cudownych wręcz uzdrowień. I tu prawie osiągnęłam kres moich peregrynacji.
Ortopeda wpatrując się w obraz USG stwierdził straszliwą i nieuleczalną chorobę kolan, zapisał mi skierowanie na rehabilitację i worek paszy z flexi kolagenem na czele. Flexi jadłam, nie powiem, aczkolwiek zawiodłam się srodze na kucharzu, bo po rozpuszczeniu zawartości torebki w kubeczku, oczom i nozdrzom moim objawił się galart o zaskakującym smaku cytryn. Z regularną przykrością stosowałam kurację, w międzyczasie próbując zarejestrować się na zabiegi. Traf chciał, że w tym samym czasie dysponowałam dwoma skierowaniami - na kręgosłup i na kolana. Przy okienku poinformowano mnie, że nie mogę się leczyć kompleksowo, tylko muszę doświadczyć rozszczepienia osobowości i wybrać partię ciała, z którą przyjdę najpierw. Kiedy kuracja zostanie zakończona, mogę poddać się zabiegom na tę drugą. 
Jako, że termin oczekiwania był równy długości ciąży nosorożca, wybrałam pierwszy kręgosłup, który mi też doskwierał, ale on ciągle doskwiera, ale jako upierdliwego starca jego pierwej rzuciłam na kozetkę.

     Kiedy doczekałam się zabiegów, kręgosłup przestał mnie boleć (o cudzie niepojęty!), ale kolana doskwierały dalej, o czym poinformowałam mimochodem rehabilitanta, który podłączał mnie do prądu i zapalał nade mną lampy. Obmacał je i wziął na kozetkę z cała reszta mojej osoby. I tu nastąpił kolejny cud w moim życiu, porównywalny z wskrzeszeniem Łazarza, albowiem już po pierwszym zabiegu ból zniknął tak nagle jak się pojawił. Czy moje kolana były stare, zapytacie? Czy miały niezwykłą chorobę, którą wykrył ortopeda? Otóż nie. 
     
     W czasie, kiedy zaczęły mnie boleć, pisałam dużo na komputerze (powstawało dla PANu "Białe na białym") i przechodziłam prywatnie przez rzekę stresu. Stres właśnie spowodował, że mięśnie ud i podudzi, które były napięte jak postronki, pociagnęły rzepkę w ten sposób, że ciągnięta z dwóch stron, przylgnęła do stawu kolanowego i tarła o niego. Rehabilitant gołymi rękami doprowadził wszystko do porządku. 
Dobry rehabilitant to skarb na wagę platyny! Ile kosztuje circa 80 kilo platyny? Ho ho!