czwartek, 29 maja 2014

czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal...?!

     Zamierzam pobić rekord świata w ilości wyhodowanych na własnej piersi chorób. Jestem jak rodzinny dom dziecka. Ciasno, głośno, ale każde kolejne jakoś się pomieści. Tylko, że moi wychowankowie nie opuszczają domu z chwilą osiągnięcia pełnoletności. Wręcz sprowadzają własne dzieci. No ale nie będę przecież odcinać członków rozżarzonym prętem. Taka jestem wspaniałomyślna.

     Do tej pory patrząc na gładkie powierzchnie, niebo, i na wszystko dookoła w jasne, słoneczne dni widziałam taki obraz:


Te dziwne robaczki brałam kiedyś za bakterie, które pełzają mi po powierzchni gałki ocznej i uznałam je za nieszkodliwych stałych lokatorów. Z biegiem czasu uświadamiałam sobie, że chyba jednak nie mam tak doskonałego narządu, żeby widzieć gołym okiem, a właściwie na gołym oku, bakterie. Pomyślałam więc o nicieniach i małych tasiemczykach ♥ Otrząsając się z lekka, obrzydzenie kazało mi odrzucić tę tezę. Wobec tego wierna byłam już hipotezie o mikrobliznach na rogówce powstałych na skutek licznych urazów oczu oraz po wieloletnim noszeniu soczewek kontaktowych. Z widokiem tym zżyłam się i nie niepokoiłam się żyjątkami. Nadmienię, że wszystkie te paranaukowe hipotezy wymyśliłam samodzielnie :)
Pewnego dnia zorientowałam się, że doszło coś nowego, że to, co fruwa mi przed oczami między robaczkami, to nie są jednak muchy, co rezolutnie uświadomiłam sobie bo braku dopływu efektów dźwiękowych. Chyba, że padło mi również na słuch, co bardzo możliwe. Ni z gruszki, ni z pietruszki widzę, że moje robaczki grają w piłkę, co wygląda tak:


Moja piłeczka jest jednak mniejsza i zlokalizowana na godzinie siódmej. Jestem perfekcjonistką diagnostyczną, ha!
Dwa dni zajęło mi uświadamianie sobie czy i gdzie widzę plamkę. Oraz którym okiem. A nie jest to takie proste, gdyż piłeczka wypadała za płot pola widzenia w momencie, gdy zaczynałam ją śledzić wzrokiem. Raz cieszyłam się, że jednak mi się przywidziało i mam omamy, raz popadałam w przygnębienie, że jednak nie. Udało mi się samą siebie zinwigilować na tyle, że wyłapałam ją w prawym oku. Wyłapawszy, umówiłam się wzorcowo na wizytę u okulisty. Nie zaglądałam do spodni wujkowi Google. Wszystkim to odradzam. Kilka lat temu wujek powiedział mi, że moje dolegliwości i objawy, z innej niż ortopedyczna, tym razem i o dziwo, puli, wskazują ni mniej ni więcej, że mam raka nerki. A może i obu. Wujek jest histerykiem i hipochondrykiem, więc jeśli do tego dołożyć moją nerwicę i hipochondrię, robi się hipochondria kwadrat czyli nagrobek dla psychiki.

     Na wizytę czekałam miesiąc, po czym wczoraj została rozwiana tajemnica robaków. Okazało się, że w moim oku zamieszkały męty ciałka szklistego. Ku mojemu zdziwieniu nie pływają po powierzchni oka, ale w jego wnętrzu. Poczułam się nieco zbombardowana kolejną wiadomością, że mój mroczek piłka jest wynikiem stresu (pff) i powstał podczas pęknięcia żyłki/wysiłku/niewiadomoczego/krótkowzroczności/płci/wytrącenia kolagenu/wieku/. Niepotrzebne skreślić, jedno z siódmym powiązać i podzielić przez trzecie.

     Nie omieszkałam przepytać domowników na tę okoliczność. Zarówno Mat, Mim, jak i Mamina, nie widzą mętów, a ich ściany i niebo są bez skazy. Moje niebo i ściany są ze skazą i skazane na porażkę.

- Małżu - pytam - co widzisz na ścianie?

- Ale, że co? Obrazki widzę, o, mucha chodzi.

Ożywiłam się, bo miałam nadzieję, że i on jest upośledzony. Ale nie, mucha w istocie kroczyła dostojnym marszowym krokiem i spluwała przez ramię na podłogę.

-Nie o to mi chodzi, Małżu. Czy widzisz coś innego niż ścianę? Niż jej  kolor i fakturę?

Wzrok Małża wbił się we mnie jak obcas w masło i przeszył na wylot.

- Widzę ścianę. Po prostu ścianę. - utrzymywał swoją linię obrony Małż.

- Ale jak się tak zastanowisz głębiej i wpatrzysz w ścianę, patrząc równocześnie jakby na powierzchnię własnego oka- mina Małża ulegała inwolucji i odczłowieczeniu - to czy nie wydaje Ci się aby, że ta ściana jakby błyskała mnóstwem takich drobinek, jakby jakiś złoty piasek ją pokrywał, takie ziarno fotograficzne  i piksele w kolorze lekko gaszonej żółci i bieli na czarnym tle?

- Wiesz... Jakby się tak przypatrzeć, ale tak mocno przypatrzeć, a wręcz wypatrzeć i wytrzeszczyć, to w tym mroku, który nas ogarnia (jest wszak godzina 23), to faktycznie jakby jakieś ziarno było. A czy Ty mi się tak samo przypatrujesz jak tej ścianie? - zadrżał Małż.

- Jasne. Wiem nawet, o czym myślisz, ale znam Cię jak, nomen omen, łysego konia i przebiegam tylko wzrokiem po Twojej powierzchowności. Wystarczy mi tylko rzut oka na Ciebie i już wiem co robiłeś 15 minut temu i co będzie na obiad. A pod powiekami co masz?

-Oczy.

- No jasne, ale co widzisz?

- Nic.

-Jak to nic?! Musisz coś widzieć. Patrz na swoje powieki od wewnątrz. Nie widzisz tych czarnych i czerwonych plam i rozbłysków między nimi?!

- Nie patrzyłem nigdy na powieki od wewnątrz. Ale no wiesz, w sumie to faktycznie to widzę. Jezusie, ależ ty patrzysz wnikliwie, Małżowino!

- No. Widzisz, że widać i że widzisz.

Jakież zalecenia dostałam od pani doktor, zapytacie. Otóż. Nie ma lekarstwa na męty, zarówno w życiu zewnętrznym jak i wewnętrznym. Zaleca pobieranie Vitroftu być może zahamuje kolejne mroczki. A może nie.
W drugim oku znalazła dla urozmaicenia dwugodzinnego chyba pobytu, nad siatkówką wyrzut barwnika. Już nie wnikałam, co to znaczy, zaleciła mi kontrolowanie czy widzę proste linie w zeszycie w kratkę, czyli czy mi się nie odklei siatkówka i nie stracę wzroku. Bo że krótkowzroczność mam i angiopatię, to się już przyzwyczaiłam.




Ale do czego zmierzam i brnę w mroku dążąc do konkluzji kręgosłupowej: jak tu przestrzegać zaleceń lekarzy, kiedy jedne zalecenia wykluczają drugie:

I tak: ortopeda i fizjoterapeuta zalecają ćwiczenia. Ortopeda inne, fizjo inne. Te, które zaleca fizjoterapeuta, ortopeda uznaje wręcz za szkodliwe. Orto zakazuje skrętów tułowia, fizjo wręcz przeciwnie. Zgadzają się jedynie co do gimnastyki rehabilitacyjnej w wodzie, na którą już i tak nie chodzę ze względów szczupłości, niestety wyłącznie portfela, więc takie trochę pyrrusowe zwycięstwo.
Dalej:
Okulista zakazuje dźwigać, schylać się, wysilać, ćwiczyć w ogóle, przynajmniej przez miesiąc, do następnego spotkania. Przez miesiąc to mój kręgosłup może się zamienić w grzechoczący worek niespodzianek. No, ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal...

Kiedyś miałam zapalenie pęcherza moczowego. Ponoć, bo badania tego nie wykazały. Kichnęłam tak mocno, że coś mi pękło i w moczu miałam krew. Potem faktycznie mnie wszystko bolało jak przy zapaleniu pęcherza, panie znają tę przyjemność , jakby drut kolczasty pchali bez znieczulenia. Przez kilka tygodni pchali we mnie antybiotyki, a na końcu stwierdzili, że to ból psychogenny i pęcherz przeszedł w fazę nadreaktywności. Dostałam od urologa magiczny lek w cenie 80zł, który daje mi oto w darze, na próbę, gdyż dostał w ramach współpracy z przemysłem farmaceutycznym.
Przestudiowałam ulotkę, a muszę Wam powiedzieć, że nic nie dziąła na mnie tak ozdrowieńczo jak czytanie ulotek. Mój pęcherz nadreaktywny to był pluszowy miś w porównaniu ze skutkami ubocznymi tego leku. Pokazałam go kardiologowi (arytmia i nadciśnienie), a ten pokręcił głową, złożył usteczka w O i zajęczał: uuuu jak my, kardiolodzy boimy się takich leków! No a ja?! Ja tym bardziej! Więc nie zażyłam ze strachu, że zejdę z tego świata. A jaka byłam skołowana!

     Ale wszyscy razem zgadzają się co do jednego - nie wolno się denerwować, spinać, stresować. Takie stany emocjonalne nie dość, że szkodzą oczom, to powodują skrócenie mięśni, przez co siły przenoszą się na wszelkie stawy, poza tym nierozciągnięty i niewyluzowany mięsień przy gwałtownym ruchu potrafi sobie zerwać torebkę, a nawet ścięgno, czego nie lubimy (zwłaszcza jak zerwie się torebka z pełnym portfelem i komórką w luksiurnej obudowie). Żyje ktoś bez stresów? To poproszę namiary, odwiedzę i wypijemy meliskę pro forma. Ja w takim właśnie stanie żyję permanentnie od 15 miesięcy. Żyję w okopach i patrzę z której strony tym razem mi się dostanie. Tym razem dostało mi się odłamkowym po oczach.

     Tak więc kardiolog, urolog, okulista, fizjoterapeuta, wykluczają wzajemnie teorie i zalecenia interlokutorów, więc ja jako pacjent, ale pacjent w miarę wyedukowany, pozwolę sobie obrać ścieżkę wydającą mi się najwłaściwszą wśród takiego gąszczu wiedzy, nakazów i zakazow. Ścieżka ta nazywa się Zdrowy Rozsądek. 

Cristina Troufa

     Takie krzyżujące się teorie lekarzy są najbardziej bolesne w trakcie zaostrzeń bólowych. Jeden lekarz od razu każe ćwiczyć, inny zakazuje ćwiczeń, dopóki nie minie stan zapalny. Lekarze zalecają jedne zabiegi, fizjo odradzają. Jedni masaż, inni o-jezu-tylko-nie-masaż. Takie wykluczające się opinie wpływają destrukcyjnie na poczucie pewności, stabilności emocjonalnej i zdrowia psychicznego pacjenta, który nie dość, że jest zrozpaczony swoją sytuacją, wielką niewiadomą, kiedy wstanie na nogi, uzależnieniem od innych i dysonansem pomiędzy tą przymusową zależnością od osób trzecich, a tym, co one mówią. Do zwariowania jeden krok, przerabiałam :)


I, co najważniejsze, czego Wam i sobie życzę:
Uśmiech by­wa ak­tem męstwa,
smu­tek to słabość i pos­ta­wa zbyt wy­god­na.
Być ra­dos­nym i dob­rym, kiedy świat jest smut­ny i zły,
to do­piero odwaga.


Małgorzata Musierowicz


czwartek, 15 maja 2014

Wszystko, co pociągające jest albo szkodliwe, albo nielegalne

     Jestem :)

     Wiecie co, oczom nie wierzę. Blog od stycznia przeżywa śmierć kliniczną przez zaniedbanie odleżyn i widzi tylko trzecim okiem światełko w tunelu, a tu raz po raz komentarze, nowi członkowie i wiadomości prywatne. I 367 wejść na bloga w ciągu ostatniego tylko miesiąca... Szok. Nie mogłam pozostać dłużej oziębła. Z ócz tryskają mi zatem łzy wzruszenia, pośladki mi drżą z podniecenia, dziękuję! To wielka mobilizacja. Społeczeństwo pragnie, społeczeństwo się domaga, społeczeństwo czeka. Vox populi vox Dei!

     To dzisiaj, dziewczęta może pościk modowy? Nie będę się skupiać na całych  outfitach, ale przejdę od razu do meritum sprawy i jądra pożądania. Oczywiście! BUTY. Buuutyyyyyyyy mmmmmm... Temat rzeka. Temat głębinowy, temat ukochany. Przepraszam wszystkie torebciary, że dzisiaj nie wspomnę o torebajkach. O torebajkach będzie może kiedy indziej, torebajki nie wywołują u mnie aż takiego pożądania i dreszczy emocji, chyba, że ważą 20 kilo i musiałabym je dźwignąć. Wtedy drżę intensywnie. A także drę outfit i drę się doniośle o pomoc.
Dla brzydkiej części społeczeństwa buty to buty. Nie mówimy do nich: czy mógłbyś mi, kochanie, przynieść te oxfordki, ani: podaj mi proszę snikersy, bo przyniosą słownik i batona. Są wspaniali, ale czegóż wymagać od istot, dla których seledyn, czy siena palona wywołują atak tępoty wzroku i kwadratową szczękę.


     Wielbię buty, waham się, czy aby nie założyć sekty Złoty Deszcz Pantofli z siedzibą u mnie w domu i skarbcem w sypialni. Członkinie i członki męskie będą spieniężać swoje majątki, a ja, guru, będę kupować sobie wciąż nowe dewocjonalia i przedmioty kultu. Ach!

     Jednymi z moich ulubionych butów są zielone Kickersy. Zieleń neonowa z lawendową niteczką i takimiż sznurowadłami. Lubię też zamszowe czerwone mokasyny za kostkę. Mam buty w kratkę, z kawałków koźlej skórki. Mam kierpce. Im buty dziwniejsze, tym bliższe memu sercu.

     Jesienią poprosiłam moją serdeczną koleżankę Dorotkę, która znam prywatnie od lat pięciu jako anglistkę mych synów, a która prowadzi znany  blog Sałatka po grecku (blog nie kulinarny) i biuro podróży po greckiej wyspie Korfu, o zakupienie dla mnie greckich sandałków na wyprzedaży. Poszła. Zobaczyła. Zakupiła. Sandałki takie, że mózg staje. Jedne ze skuwkami w kształcie motyli, drugie z liściem. Mmmm. Posiadam jakieś 10 par sandałów, owszem. Moje ulubione sandałki mają na przegubie kwiaty. Zresztą, bardzo lubię ekscentryczne buty, prym tu wiodą buty Irregular Choice. Niektóre mogłabym mieć.

     Dwa lata temu umaiłam moje lniane buty piwoniami. Sukienka nazywała się Garden, więc obuw miał stanowić swoiste continuum. Tadam! Teraz będzie zdjęcie! Oto buty. Obok piwoniowych butów - reszta rodziny minus Małż, który pstryczy. Za plecami restauracja, nie klinika ortopedyczna, o dziwo. Buty miały kilkucentymetrowy obcas. Ale jak się siedzi przy stole, to można prezentować co się chce na odnóżach, gorzej z tańcami. Na szczęście problem z głowy, bo ja nie tańczę. Nie tańczyłam nigdy w życiu, no może poloneza na studniówce i pogo na koncertach. Tyle w temacie, bardzo dla mnie bolesnym. Taniec uwłacza mojej godności, a podrygi dwóch obcych nie daj Boże ludzi napawają mnie politowaniem i hm... jakąś wewnętrzną mieszanką smutku i wstydu. Aż mi żal podrygujących w ich błazeństwie. A może tylko im zazdroszczę, nie wiem. Dzisiaj wejdę w siebie i przeanalizuję tę przykrą cechę.


     Buty kupuję namiętnie. Połowy z nich nigdy nie miałam na sobie, ćwiartkę z nich oszczędzam tak bardzo, że ich nie noszę. Otwieram szafę, napawam się widokiem, tulę do łona i zamykam.

     Ostatnio miało miejsce istne kuriozum. Wiadomym jest fakt, że obcasy są wręcz niedozwolone dla osób z problemami z kręgosłupem. Zmieniają środek ciężkości ciała, przez co łatwo o uraz, bo obciążane są chore partie kręgosłupa. Nie mówiąc już o wzroście prawdopodobieństwa upadku. Mój kręgosłup płacze na sam widok obcasów. Ad rem. Trafiłam na A. na aukcję butów przecudnej urody. Och, jakby pasowały do dżinsów! Miały idealny nosek, były na platformie, miały piękne obszycia i dziureczki. Skórka naturalna. Obcasik słupek. Uf, obcasik. Obcasisko! 12 cm żywej wysokości! Mogłabym w nich zagrać z Gordatem. I wygrać! Patrzyłam sobie na te buty i patrzyłam. Wiedziałam, że butów takich nie włożę, bo i jak? Nie dość, że na platformie, to jeszcze na niebotycznym obcasie. W takich obcasach mój kręgosłup prosiłby o dobicie po pięciu minutach. Ponadto w takim obuwiu mogłabym swobodnie napluć na głowę Małża. No dobra, może troszkę przesadzam, ale na pewno byłabym zdolna zobaczyć sklepienie jego czaszki. A nie chciałam zbytnio jej oglądać ani opluwać.
Na takich niebotycznych obcasach nie da się żyć, nie da się chodzić, nie da się oddychać. Paraliżujący strach oplatałby mi nogi wijącymi się między kolanami ścisłymi splotami, a ruchy byłyby bardzo zwracające uwagę otoczenia. Poza tym, sprawa kluczowa, były o numer za duże. Dyskwalifikacja. Ach, a tak mi się podobały! mmmm... Niemożliwe, by były moje, absurd. No ale cena 39,99! I to złotych polskich, nie euro - zrobiła swoje.
     Niecały tydzień później buty zamieszkały u mnie w szafie :)))))))) Przeszły lifting w postaci zamiany zwykłych sznurówek na fragmenty apaszki w łączkę.
 


      



(Ta przerwa powyżej jest nie do usunięcia, przepraszam za blogspota. W trzewiach technicznych posta nie ma jej. A jest w swej istocie i niewyjaśnionym istnieniu wysoce wkurzająca i niepokoi swoim niedopowiedzeniem. Taka przerwa moralnego niepokoju).

     Poniżej przegląd butów dla dyskopatek. Obcasy służą jako dawcy części zamiennych, albo stanowią swoiste trofeum poprzednich właścicielek. Jeżeli właścicielką nie jest dyskopatka, to na pewno będzie nią w przyszłości. Niektóre są naprawdę godne mojej półeczki! Zgadnijcie, które!















  Ostatnia para to już epitafium dla węża, ewentualnie, z racji kosztów, męża.