poniedziałek, 24 listopada 2014

Jak skutecznie zwichrować sobie kręgosłup w kinie i to bez bójki

     Wiem, dzisiaj miało być o myciu głowy. Ale nie będzie, za co przepraszam. Dziś będzie o czymś innym, a głowę zmyję Wam następnym razem.

     Ostatnio, co za niespodzianka, byliśmy z Małżem w kinie. Całkiem niedawno, mianowicie w ostatniej dekadzie, dowiedziałam się, że multipleksy jednak nie pożarły wszystkich zapasów kukurydzy i małych kin. Okazało się, że jednym z nich jest moje ulubione kino z lat młodzieńczych, w którym to siedziałam godzinami z mym ukochanym wówczas długowłosym Mareczkiem dwumetrowcem, zabijając godziny blałek w sposób czynny ćwicząc mózg i oko.
Tutaj dygresyjka. Stojąc w bramie z rzeczonym narzeczonym, oglądaliśmy sobie plakat z repertuarem i przeżywaliśmy katusze wyboru jednego z opisywanych filmów. Nie znaliśmy jednak swego położenia względem wskazówek zegara, co kompletnie niweczyło nasze próby.

- Przepraszam pana - zagadnął Mareczek - która jest godzina? Przechodzień usłużnie odpowiedział i odszedł w siną dal. Zanim jednak zniknął w smogu, Mareczek zamachał kończyną i owłosieniem, szurnął nóżką robiąc nią kółeczko i przepraszająco szepnął: - Dziękuję. Ale jaki dziś mamy d z i e ń?

     Tak więc szczęśliwi czasu nie liczą. Teraz z liczeniem jakby lepiej u mnie, yhyhy, jednakże na deszcz urodzinowych prezentów od Małża nie liczyłam zbytnio, by się nie przeliczyć. I słusznie. Toteż, licząc na siebie i korzystając z akcji urodzinowej kina Muza (w dniu urodzin bilet oraz kawa gratis), zarezerwowałam dwa miejsca w przybytku dziesiątej muzy. 
Marzył mi się ambitny film w atmosferze przesyconej zapachem kultury i farb z plakatów, elokwentne rozmowy i kawusia przy kawiarnianym stoliczku w tamtejszej kinokawiarni czy klubokawiarni. Świadomie zrezygnowałam jednak z premiery antyputinowskiej produkcji rosyjskiej pt.: Lewiatan, inteligentnie przeczuwając, że dzikie hordy ludzkie zadepczą mnie w sposób bezpardonowy. Padło więc na seans późniejszy, czyli francuską komedię Za jakie grzechy, dobry Boże? Tytuł, jak wynika z naszych dalszych losów, był proroczy.

     Okazało się, że kasjerka owszem, zarezerwowała dla nas dwa bilety, ale bez miejscówek. Wskutek tego nie mieliśmy miejsca vis'a'vis ekranu, tylko z boku, co w sposób znaczący zmodyfikowało naszą starczą trajektorię wzroku. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

     Dzierżąc dwa bilety w dłoni udałam się do kawiarni, która okazała się ścianką barową z dwoma stolikami, po wielkości sądząc, dla pięciolatków. Mój kręgosłup jęknął, przytulił się na stojąco do podajnika reklamówek filmowych, a jego zwieńczenie zaczęło siorbać latte. Wzrok mój mógł bezkarnie pląsać po zgromadzonej publiczności. Zrobiło mi się nieco dziwnie, bowiem poczułam się jak na studiach. Zgarbiliśmy się jeszcze bardziej z Małżem, udając drugorocznych studentów geologii, a wzrok nasz odkrywał coraz to nowe pokłady kultury. Kulturę sprzedawali na kufle lub na butelki wprost z naprędce skleconej lady (i tu pojęłam brak stoliczków). Akurat trafiliśmy, o sardoniczny losie, na cykliczne święto, czy też november fest, podczas którego można zakupić w cenach promocyjnych trochę złotej kultury i, jak się okazało, wziąć udział w loteryjce. Do wygrania, a jakże, sześciopak kultury.

Marek Raczkowski, "Obywatele kultury", 2010

Kiedy wszyscy wypili co tam mieli do wypicia, otworzono drzwi, a ze środka zaczął wypływać wąskim i urywanym strumyczkiem, jak mocz chorego na pęcherz, strumyczek widzów Lewiatana.
I już, buchając parą z nozdrzy i strosząc włos, chciałam dziko sforsować niewidoczną linię oddzielającą foyer od sali kinowej (to była moja trzecia kawa, w tym pierwsza wieczorna), gdy zostałam wstrzymana w bloku przez bramkarza z dredami. Cała ludzka ciżba za mymi plecami, na których czele stałam ja- moNike z Samotraki z przekrwionymi kofeiną oczami, została przystopowana przez samotnie siedzące w pustej sali indywiduum, uparcie wpatrzone nieruchomo w napisy końcowe, spływające leniwie w dół ekranu. Minuta, dwie, trzy, lista płac nie ma końca. Po pięciu minutach indywiduum podniosło głowę, ziewnęło przeciągle i potruptało do wyjścia, kolebiąc się na boki. Ludzka tama puściła. Pierwsze co poczułam, niesiona na barkach szarżujących zalkoholizowanych studentów, to zapach stęchlizny. Potem był już tylko chaos jak przy tworzeniu świata. Każdy szukał swojego miejsca, każdy liczył głośno rzędy, a potem fotele. Wszystkie bowiem, jak jeden mąż, miały amputowane blaszki z numerkiem. Jedni liczyli od góry, drudzy od dołu. Blondyni liczyli od prawej, a brunetki od lewej. Każdy w końcu coś tam sobie obliczył, usiadł sąsiadowi na kolanach, podskoczył ukłuty w zadek obcymi kościstymi kolanami, kilka ochów i achów, loteryjka piwna, aż wreszcie, z 20-minutowym poślizgiem zaczęło się. I tu, ku mojemu osłupieniu, wszyscy jak na rozkaz jedną ręką wyjęli zakupione na wynos duble flaszek z piwem, a drugą komórki. Jedne ręce flaszki otwierały, drugie fotografowały, naprzemiennie wywalając zdjęcia na fejsa. My, oszołomieni, siedzieliśmy z pustymi ręcami i o suchym pysku. Wszystkie fotele zostały wysycone zadkami, a powietrze atmosferą kultury.

- Czuję się jak w Ikarusie - wyznał skonfundowany Małż przyciskając nasze płaszczyki do łona. - Śmierdzi tu stęchlizną, piwskiem, dookoła dziki tłum, kolanami dotykam kobiety z przodu, z tyłu oddech ociepla mi mego jeża, a do prawego mego boku tuli się jakaś nieznajoma. Ale, tak, jak chciałaś, ma luba, nie ma popcornu!

     Prawie cały film spędziłam walcząc z atakami paniki i tuląc się płomiennie do Małża, gdyż sąsiad z lewej popijał szerokim gestem wygraną w loteryjkę, więc w walce o wspólny podłokietnik byłam z góry skazana na porażkę. Dwie godziny w pozycji paragrafu karnego zrobiły swoje. Wszystkie krążki wypadły mi z mokrym cmoknięciem i postanowiły spotkać się w lewym rejonie przedostatniego kręgu lędźwiowego. Cały następny miesiąc zajął mi powrót do pionu i stanu używalności.

Nie ma to jak upojny urodzinowy wieczór!